niedziela, 28 lipca 2013

Lenartowski – Hrabal – 1997


Andrzej Lenartowski

Dzień w którym umarł hrabal

I

na przykład wuj pepi Wlazł na browarny komin
z ogromną wiarą że jeśli uciekać to ku obłokom
i jeśli przypominam sobie swoją pierwszą lekcję tańca dla początkujących to widzę
wuja pepi Wychyla się z chmur
a nad nim wspina się cienka kreska dymu jak drabina do Pana Boga
ostatnio w moim śnie wuj pepi spadł
nie było w nim nic z ptaka
spadał jak tobół I nie przebudziłem się
patrzyłem na ten złachmaniony
tobół leżący w cieniu drabiny do Pana Boga
a potem zobaczyłem jak cień drabiny
rozwiewa się niczym browarny komin i zobaczyłem
że wuj pepi bardzo się wstydzi i nic nie może poradzić
chciałem uciec z tego snu l powiedziałem cicho
mamo Mamo A kiedy otwarłem wreszcie oczy
zobaczyłem gołębie spacerujące po parapecie
i rozmazany szarym śniegiem poranek A może wydawało mi się
że poranek Obok ktoś kasłał na łóżku a ja myślałem
że trzeba nakarmić gołębie Szpitale i więzienia całego świata
wspinają się na skrzydłach gołębi
i cały czas widziałem wuja pepika leżącego w rozwianym cieniu Jak tobół

II

gołębie w składzie makulatury Tomy skrzydeł gotujących się na zmielenie
ten trzepot ptasi rozbijający się o kraty Hegel bezradny jak chłopiec
przed postrzyżynami I augustyn zastygły nad oceanem
pogodzony z brzegami dziecinnego wiaderka A wokół
ogromna maszyna do mielenia I niewidzialny mechanizm
wyznaczający ptasie przeloty Od maszyny do maszyny

III

starałem się lecieć cicho W długich zdaniach
szybujących tuż nad ziemią Żeby widzieć dokładnie
i nie przeoczyć Jak wytłumaczyć dzisiaj
że żyłem w czasach gdy poeta musiał latać blisko traw
nie było miejsca na fajerwerki i pokazy akrobatyczne
a poza tym każdy wie że najtrudniej latać
tuż nad ziemią Kiedyś przefrunąłem
nad balią atlantyku Do dzisiaj nie wiem po co
w nowym jorku zająłem się degustacją piwa
jakie takie choć gdzie mu do choćby do pardubickiego
chciałem jakiemuś facetowi opowiedzieć jak smakuje piwo
gdzie ptasie przeloty wyznaczane są przez
niewidzialną maszynerię Opowiadałem
jak wygląda mój świat widziany z browarnego komina
to nie był głupi facet tłumaczył mój lot nad trawami na język
nowego jorku I jedyne słowo które zrozumiał
bar Jak przekonać takiego faceta
że świat nie znaczy koniecznie nowy jork
i cały czas myślałem o powrocie na drugi brzeg balii
zapomniałem kupić coś żonie a przecież ona
czekała na ten list z wymyślonego kraju
gdzie w opowieściach baseny wypełnione są piwem i mają kolor
plastra miodu Kupiłem jej na lotnisku w pradze
okulary słoneczne i powiedziałem że przeleciały ze mną
nad atlantykiem Mój Boże Ona do końca klękała przed nimi
jak przed relikwią Oglądała przez nie świat
i widziała amerykę A ja nie ośmieliłem się jej opowiedzieć
że piwo tam ledwie jakie takie Nie wolno nikomu zabierać okularów
kiedy zmarła widziałem jak z moich traw odlatują motyle
nie włożyłem okularów do grobu Czasami patrzę przez nie
i widzę moją żonę jak nadlatuje ku mnie znad tunelu manhattanu
i dopiero dzisiaj wydaje mi się że polubiłbym piwo w nowym jorku

IV

lot nad chmurami to sen dyktatora I tyle po nim pozostaje
rozwiany obłok Rdzawy ślad wypalonych ogrodów
i wiatr pędzący cień browarnego komina
bruegel wiedział o tym dobrze i pewnie nie przypuszczał
że ktoś wymyśli maszynerię wytyczającą szlak ptasich
przelotów I przyszpili ikara w martwym albumie

V

wracając do żony Była podobna do tej która nie opuszczała chandlera
a kiedy wreszcie odleciała jak tamta Kiedy pozostały po niej okulary
przez które dokładnie widać było nowy jork Kiedy
muszę przerwać na chwilę Zawsze bałem się łzawych zdań
często widziałem jak przez mroczne zakamarki przelatuje marlowe
a kiedy budziłem się ona parzyła kawę Koty przeciągały się leniwie
i gęste krople krwi jaśniały niczym rozdzwoniony tramwaj
laleczkom odrastały włosy I żony wracały do swoich
gangsterów teraz boję się snu Boję się spadania
kiedy pozostały po niej
tylko okulary co noc spadam z wysokich schodów
a dzisiaj z komina spadł wujek pepi Jak tobół

VI

pomyślałem o gołębiach A może chciałem wyrwać się z tego
snu w którym wuj pepi spadał jak tobół I czułem się tak
jakby to opadły skrzypce z rozkołysanego nieba chagalla
i jakby ktoś roztrzaskał porcelanowe nuty mozarta
pomyślałem że wszystkie szpitale I wszystkie więzienia
unoszone są na skrzydłach gołębi

VII

skoro wspomniałem o chagallu
przelot nad witebskiem A witebsk jak smutny znaczek
pocztowy naklejony na śnieżną cerkiew Chagall zawsze pamiętał
żeby człowiek zajmował dużo miejsca
chagall lubił latać nisko Jak ja Blisko dachów
na dachach spotykał skrzypków i wypełnione mlekiem krowy
i krowy grały na skrzypcach I były równie piękne
jak smutni aniołowie Na rozkołysanym
niebie witebska nie ma ikara
chagall lubił latać nisko Jak ja
albo taki bruno schulz Wznosił się nad drohobyczem
w zdaniach długich Przecinki wplątane w kominy
wszechświata Niepotrzebne kropki turlały jak słońca po szarych
zaułkach i widać było wyraźnie
historię szeleszczącą pergaminem opowieści
jabłko I ewę Naiwną niczym znaczek pocztowy chagalla
naklejony na śnieżną cerkiew

VIII

i powiedziałem cicho Mamo Gołębie przypominały
rozmokłe śniegowe piguły Przestraszyłem się
że rozmokłe skrzydła nie utrzymają wszystkich szpitali świata
i powtórzyłem cicho Mamo Ale słyszałem tylko
czyjś kaszel Gołębie opadały jak niepotrzebne nuty
spojrzałem w dół I zobaczyłem wuja pepi
leżał na szpitalnym podwórcu jak tobół I chciałem
spojrzeć przez okulary których nie włożyłem do grobu
żeby uciec z tego snu Ale gdy sięgałem
gdy już Już A przecież zawsze latałem nisko Jak trzmiel

[Pierwodruk: "Świętokrzyski Kwartalnik Literacki" 1997, nr 1, s. 27-29.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz